Nazywam
się Konrad Mackiewicz, a to jest moja historia. Świadectwo o tym jak poznałem
Boga i jak zmieniło to moje dotychczasowe życie.
Miałem
16 lat kiedy poszedłem do liceum. Byłem przeciętnym dzieciakiem,
nie czułem się w niczym dobry, bardziej przytłaczało mnie to w
czym jestem kiepski. Czasem chodziłem do kościoła, ale to co tam
słyszałem było dla mnie zarąbiście... nudne. Czułem jakby moje
życie płynęło obok mnie, jakbym nie miał na nie żadnego wpływu
i był tylko zdany na los. Płynąłem z prądem, wiedziałem że
muszą robić to co wszyscy żeby coś osiągnąć, czyli uczyć się,
iść na studia, mieć dobrą pracę i założyć rodzinę. Na ten
czas wydawało mi się to jednak zbyt odległe, więc po prostu
czepiałem się wszystkiego co sprawiało mi przyjemność, a kiedy
się tym nudziłem, rzucałem to. Z ludźmi postępowałem w sumie
podobnie, o ile byli mi w czymś potrzebni, albo czułem się z nimi
dobrze - byłem z nimi, a kiedy przestawali być mi potrzebni –
odchodziłem.

Któregoś
dnia do naszej szkoły (to był sam początek liceum) przyszli
zakonnicy z zakonu Jezuitów. Zaczęli mówić o Bogu i wierze, tak
prosto i otwarcie, jak jeszcze nigdy dotąd nie słyszałem.
Widziałem że mówią to z przekonania, że mówią o kimś kogo
znają. Kiedy tak nam opowiadali że Bóg może zmienić nasze życie,
czułem że w tych słowach jest jakieś światło. Był to czas w
moim życiu kiedy miałem szczerze dość codzienności,
przeciętności i bycia nikim... czułem że ta przeciętność i
podążanie za tłumem... powoli mnie zabija. Pomyślałem sobie
"Jeżeli Bóg jest prawdziwy, a to co oni mówią jest prawdą,
to dam temu Bogu szansę... może faktycznie coś mnie omija i może
faktycznie coś może się zmienić". To wszystko. Taka prosta
myśl. „Dam temu całemu Bogu szansę”.
To
na co zapraszali Jezuici, to były rekolekcje w milczeniu. Nie można
było z nikim rozmawiać przez 4 dni, jedynym naszym zajęciem było,
jedzenie, spanie, czytanie biblii i słuchanie krótkich konferencji
prowadzonych przez Jezuitów. Pierwsze 2 dni czułem się jak
idiota... co ja tu robię? W ogóle tu nie pasuję! To co Oni mówią
to jakaś abstrakcja! Nie chciałem jednak wracać tak szybko do
domu, więc robiłem to co wszyscy – czytałem biblię, i starałem
się mówić do Boga... bo tak naprawdę to wiedziałem od początku
że On jest, tylko nie wiedziałem jaki jest, czego ode mnie chce i o
co mu kurde w ogóle chodzi. Wtedy, nawet nie wiem dokładnie kiedy,
pojawiło się jakieś takie pragnienie żeby Go poznać, żeby Go
dotknąć, poczuć. No bo przecież czytałem ciągle w tej książce
o ludziach którzy Go spotkali i wtedy ich życie całkowicie się
zmieniało... kurcze, a niczego tak nie potrzebowałem – niż tego
żeby moje życie się zmieniło! Dlaczego? Po co? Nie
wiedziałem, ale jakoś tak serio głęboko, w środku mnie, ale nie
w głowie, tylko w środku.... hmm... serca? – wiedziałem, że
życie to coś więcej. Zdałem sobie sprawę że to przeświadczenie
o tym, że jest coś więcej, towarzyszyło mi od zawsze! Tylko
skrzętnie je zagłuszałem, bo na co dzień musiałem przecież robić to co
wszyscy...
i wtedy zacząłem mówić do Niego, tak szczerze, jak do
człowieka: „Kim Ty jesteś? Czego chcesz ode mnie? Pokaż mi! Ja
nic nie rozumiem! - wołałem jak dziecko - Jeśli to jest prawda, co jest napisane w tej
książce... to odmień moje życie tak jak odmieniłeś życie tego
Piotra, Mateusza, Pawła... jestem przecież zwykłym kolesiem jak
Oni! Proszę bardzo! Pozwalam Ci wywrócić moje życie do góry
nogami, jeśli to ma coś zmienić oddaje Je Tobie”. Miałem bardzo małe nadzieje na to że to coś zmieni, ale jednak po cichu przed samym sobą w to wierzyłem...

Przedostatniego
dnia rekolekcji, kiedy połowa ludzi zrezygnowała i pojechała do
domu, zostałem sam w pokoju... i wtedy panowała prawdziwa cisza. O
ile wcześniej było tam bardzo cicho, to teraz było naprawdę
całkowicie cicho, kompletna cisza. Wziąłem do ręki biblię i...
coś pękło. Z każdym kolejnym czytanym słowem czułem się coraz
bardziej swobodnie i bardziej... jak... prawdziwy ja. Fragmenty
ewangelii, wersety i pojedyncze słowa wyskakiwały na mnie z kartek
i przeszywały na wylot. Mówiłem do Boga... i zdałem sobie sprawę
że On mi odpowiada! To było niesamowite, jakbym odzyskał słuch i
wzrok po wielu latach bycia pozbawionym tych zmysłów. To jak Bóg
mi odpowiadał to nie był raczej „głos w głowie”, jak to
czasem ludzie opisują, chociaż momentami coś bardzo w tym stylu
:P Jednak bardziej jak
przeświadczenie,
jak przekonanie. Niby nic nie widziałem swoimi fizycznymi oczami,
ani nie słyszałem głosu, ale dokładnie wiedziałem co On chce mi
przekazać. Czasem jak ktoś Ci bliski, mama, tata, siostra tylko na
ciebie wymownie spojrzą, to już wiesz co chcą Ci powiedzieć. To
było to. Spojrzenie które przeszywało miłością! Wypełniało
taką miłością, jakiej nigdy nie znałem. Czułem na sobie Jego
wzrok, obecność i opiekę. To było takie uczucie jakbym właśnie
wrócił do domu
po długiej i męczącej wędrówce.
Kiedy
wróciłem do Olsztyna, po prostu unosiłem się nad ziemią. Byłem
innym człowiekiem.
"Dlatego
jeśli ktoś jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem; to, co stare,
przeminęło, oto nastało nowe." 2Kor
5:17
nawet
moi kumple i znajomi to zauważyli. Nie ukrywałem tego co się
stało, świadczyłem o tym otwarcie :) i wiele z osób z którymi
się dzieliłem tym doświadczeniem Boga, uwierzyło i nawróciło
się, inni po prostu stwierdzili że zbzikowałem. Zacząłem więcej
chodzić do kościoła, modlić się i czytać biblię na codzień.
Każdy dzień sprawiał mi niesamowitą, radość. Budziłem się z
uśmiechem na ustach, chciało mi się żyć! Nigdy wcześniej nie
byłem blisko z kościołem, więc wszystko było dla mnie takie
nowe! Szybko odkryłem że księża w moim kościele w Olsztynie nie
są tacy jak Jezuici z rekolekcji, nie mówią z takim
przekonaniem... a wręcz często mówią jakby sami nie wierzyli w to
co mówią. Nie przejmowałem się tym jednak, "to przecież też
ludzie" mówiłem sobie. Minęło trochę czasu, emocje opadły
i wszystko wskazywało że wracam do "starego życia", znowu zaczynałem zachowywać się jak szuja i coraz częściej pojawiałem się w konfesjonale, bo ciągle czułem
się brudny przed Bogiem, a spowiedź dawała mi uczucie ulgi. Cały czas liceum, to była taka walka. Wiedziałem że moje życie się zmieniło na rekolekcjach, ale nie było żadnej stabilizacji, niby mówiłem ciągle o Bogu, modliłem się, ale jak szedłem do szkoły to byłem taki jak "wszyscy", a nawet gorszy niż wcześniej. Prowadziłem trochę podwójne życie i zaczynało mnie to frustrować, czułem że to fałszywe, ale nie potrafiłem wyrwać się z tej sinusoidy. W międzyczasie pojechałem na kolejne rekolekcje w milczeniu, znowu pojawił się
znany ogień i zanim się wypalił zostałem zaproszony do rady
wspólnot skupiających młodzież, po tych właśnie rekolekcjach.
Jezuici zaproponowali żebyśmy założyli w Olsztynie wspólnotę
modlitewną. Od razu się zgodziłem, pytając sam siebie "co to
kurde jest wspólnota modlitewna?!". Skrzyknąłem kilkoro
znajomych, niektórzy z nich byli na rekolekcjach, niektórzy
nawrócili się przez moje świadectwo, a niektórzy w ogóle nie
wiadomo skąd się wzięli :P
 |
Jak widać mieliśmy do siebie dystans ;) |
Zanim jednak to się stało, Jezuici zaprosili mnie na spotkanie liderów
tych wspólnot po-rekolekcyjnych. Poznałem tam ludzi tak samo
wierzących jak ja! To było mega przeżycie! Oni mnie rozumieli, nie
musiałem im się tłumaczyć z tego że chodzę do kościoła (tak
jak czasem musiałem to robić przed innymi ludźmi), bo oni byli
tacy jak ja. Szybko odkryłem że są nawet krok dalej, bo mieli coś
czego ja jeszcze nie znałem.
"A
Ty modlisz się w językach?" zapytała mnie jakaś dziewczyna
na tym spotkaniu liderów. "W czym się modlę?"
odpowiedziałem trochę zawstydzony, że nie wiem nawet o czym ona do
mnie mówi. Wszyscy roześmiali się, a mi zrobiło się strasznie
głupio. Zaczęli mi spokojnie tłumaczyć czym jest chrzest w Duchu
Świętym i modlitwa w językach. (Dla tych którzy właśnie zadają sobie pytanie co to jest ten Chrzest w Duchu Świętym wikipedia służy) Byłem trochę wystraszony, nawet
kiedy powoływali się na biblię Dz
2:1-12 i mówili że to
całkiem normalna rzecz – nie bardzo im wierzyłem. "To
bankowo jakaś sekta, czas stąd spadać Kondi" – pomyślałem
sobie, ale wszyscy wstawali właśnie do modlitwy, więc głupio było
teraz wyjść. Wtedy pierwszy raz usłyszałem jak oni modlili się
w językach... poczułem się jakby ktoś mnie zabrał do nieba i
jakbym właśnie słyszał anielskie śpiewy. Nie da się tego opisać
komuś kto tego nie słyszał. Nie rozumiałem ani słowa z ich
modlitwy, ale nie miałem wątpliwości że chwalą Boga i że jest w
tym niesamowita moc. Tak jakby nad ich głowami było otwarte niebo.
Dowiedziałem się od nich, że jest więcej darów duchowych, tak
jak dar prorokowania, uzdrawiania chorych itp. Tutaj zaczęła się
jazda. Zapragnąłem Ducha Świętego i tej mocy. To był już ten
etap, kiedy rekolekcje, Jezuici i znajomi z innych wspólnot, to była
większa część mojego życia. Kochałem tych ludzi, czułem się z
nimi świetnie. Wszystko inne odstawiałem na bok, kiedy pojawiała
się opcja wyjazdu i ponownego spotkania z nimi. Jednak w domu i w szkole... sinusoida ciągle trwała, a mnie coraz bardziej to frustrowało.
Nie
minęło dużo czasu jak, doświadczyłem chrztu w Duchu Świętym,
modlitwy w językach i oczywiście przyniosłem to „info” na
spotkania naszej wspólnoty w Olsztynie. Ludzie też podchodzili do
tego z rezerwą, ale po jakimś czasie (przy wsparciu Jezuitów)
nasza modlitwa niewiele różniła się już od tej którą
usłyszałem na tamtym spotkaniu liderów. To było niesamowite.
Prorokowaliśmy, modliliśmy się, chwaliliśmy Boga, ze spotkania na
spotkanie na naszej modlitwie można było doświadczyć coraz więcej
mocy, Bóg działał przede wszystkim w naszych emocjach... bo nie za
bardzo wiedzieliśmy jak mógłby działać inaczej. Na tamten czas
to był dla mnie niesamowity cud, można było przyjść na spotkanie
i niemal dotknąć Boga. Na spotkaniach prawie zawsze był z nami
ksiądz proboszcz, który "opiekował się" naszą
wspólnotą. Szybko zauważyłem pewną zależność. Power/Ogień na
spotkaniach, był mocno uwarunkowany tym w jakim nastroju
przychodzili uczestnicy spotkania. Jeżeli mieli dobry humor,
modlitwa szła świetnie. Jeżeli jednak ktoś miał gorszy nastrój,
czuł się zdołowany, to nie modlił się tak jak zawsze – głośno,
podnosząc ręce – tylko siedział z założonymi rękoma i nie
odzywał się. Wystarczyło że przyszło tylko kilka osób
"zdołowanych" i już cała modlitwa szła jak po grudzie
:P
teraz
wiem że większość z tych dołów, musiała wynikać z potępienia
jakie ludzie czuli, odnośnie swoich grzechów. Ja sam wierzyłem
jeszcze wtedy, że moje grzechy są odpuszczone dopiero wtedy, kiedy
z wszystkich wyspowiadam się w konfesjonale... i jak miałem
niewyspowiadane grzechy przed spotkaniem wspólnoty... po prostu nie
przychodziłem na spotkanie, bo czułem się brudny przed Bogiem,
czułem że nie mogłem się modlić. (Dzisiaj
wiem że to bzdura. Kiedy uwierzyłem w Jezusa, urodziłem się na
nowo, a wszystkie moje grzechy zostały wtedy odpuszczone... a raczej
zostały mi odpuszczone, kiedy Jezus umarł za mnie 2 tysiące lat
temu, ale jeśli chcesz wiedzieć o tym więcej to przeczytaj notkę "Odpuszczenie (wszystkich) grzechów"

Jak
teraz patrzę na te nasze spotkania wspólnoty w tamtym czasie, widzę kilka
rzeczy. Po pierwsze nasza relacja z Bogiem, opierała się na tym co
działo się w naszych emocjach, przez co było to bardzo nietrwałe.
Ciągle ta kolejka górska, takie "raz na wozie, raz pod wozem",
nienawidziłem tego... Wiązało się to głównie z tym że nie
mieliśmy pojęcia, czym różni się stare przymierze które
przeminęło, od nowego przymierza – w którym żyjemy. Nie
wiedzieliśmy że dzięki ofierze Jezusa mamy bezpośredni dostęp do
mocy z której możemy korzystać (a wręcz zostaliśmy do tego
powołani) bez ograniczeń i restrykcji. Mieliśmy głowy pełne
doktryn, które na maksa wykrzywiały nam obraz Boga i zamykały na
lepsze poznawanie i doświadczanie Go... Modlenie się za dusze
czyścowe, te litanie, modlitwy o wstawiennictwo świętych, różańce,
grzechy ciężkie i lekkie, niepokalane poczęcie Maryii i ponad
wszystko to, że Bóg dopuszcza do nas choroby żeby nas czegoś
nauczyć.
"... i tak unieważniliście słowo Boga dla waszej tradycji."Mt 15:6
Byliśmy
zbawieni, a to co robiliśmy na spotkaniach było miłe Bogu, jednak w głowach
mieliśmy zamęt, ja sam widziałem coraz więcej sprzeczności w tym
co robiłem, modliłem się jednak do Ducha Świętego, aby to On był
moim nauczycielem i żeby On mnie prowadził... a Duch Święty
wysłuchuje modlitw... :)
Któregoś
dnia mój przyjaciel Jezuita wrzucił na facebooka link do tego
i
to był przełom. Byłem w szoku, pierwszy raz usłyszałem żeby
ktoś brał biblię tak bardzo dosłownie, tak bardzo na serio i
pierwszy raz widziałem żeby ktoś w 10cio minutowym kazaniu ujął tyle
ważnych prawd i jednocześnie obalił tyle głupot w mojej głowie.
Oczywiście syrena alarmowa wyła już od pierwszej sekundy "UWAŻAJ!
TO NIEKATOLICKIE!", ale nie miałem przecież wątpliwości – ten koleś mówił z Ducha Świętego! nie
ma opcji żeby sam to wszystko wymyślił, na dodatek czytał to
wszystko z takiej samej biblii jaką ja trzymam w ręku! Helloł!? To
nie może być złe! Klikałem więc ciągle następny filmik,
z panelu po prawej który na youtubie nazywa się "Propozycje"...
propozycje... :P śmieszy mnie to teraz :) Duch Święty odpowiedział na moją
modlitwę :) tylko zamiast mówić mi "W to masz wierzyć, a w
to nie!"... proponował mi delikatnie... żebym porzucił bzdury
w które uwierzyłem, a zastąpił to prawdą o Bogu! Kiedy zacząłem
słuchać Billa Johnsona zakiełkowało w mojej głowie coś, co
biblia nazywa odnowieniem umysłu (Rz 12:2). Tak sobie słuchałem
tych kazań, robiłem sobie z zapałem notatki aż w „Propozycjach” trafiłem na filmik na którym kilka osób modli się za dziewczynę która ma jedną nogę krótszą od drugiej, a w trakcie tej modlitwy jedna noga "odrasta" i równa się z tą zdrową.
to
po prostu nie mieściło mi się w głowie... kiedy to zobaczyłem,
pół dnia spędziłem na krześle starając się podgiąć nogę,
tak żeby to wyglądało jak na tym filmiku, a kiedy mi się nie
udało i zebrałem myśli do kupy pomyślałem: "Jeżeli to jest
od Boga, to musi to być dostępne dla wszystkich wierzących... a
jeżeli tak jest, to dlaczego tego nie uczą w moim kościele!?".
Miałem mętlik w głowie, nie wiedziałem już co myśleć... czułem
że właśnie przekraczam jakąś granicę i że za nią robi się
„niebezpiecznie”, czułem pod skórą że będę musiał zadać
kilka trudnych pytań moim znajomym księżom i że może im się to
wcale nie spodobać. Bo zapytają mnie gdzie to usłyszałem, a ja
będę musiał przyznać się że słuchałem „tych protestantów”. Wiedziałem jednak... że muszę poznać prawdę...
Pytania
eksplodowały po prostu w mojej głowie, odpowiedzi oczywiście
szukałem tam gdzie zawsze – w biblii, ale nie znalazłem tam
odpowiedzi na „Po co księżom te sukienki? Co to znaczy że papież
jest nieomylny? Jak to apostołowie mieli żony i dzieci...? To czemu
księża nie mogą? Czemu msza w kościele zawsze musi wyglądać tak
samo? Po co są te wszystkie wierszyki w kościele, skoro modlitwa to
przecież DIALOG z Bogiem?”.
Kiedy
pytałem o to księży (a znałem ich wtedy sporo, byłem przecież
bardzo blisko z kościołem), to Ci po prostu „gubili się w
zeznaniach”. Na jedno pytanie uzyskiwałem tyle odpowiedzi, ilu księży o to spytałem :) Np. Kiedy pytałem o to czy Bóg dopuszcza
choroby do człowieka żeby np. go czegoś nauczyć, to jeden
odpowiadał że: kategorycznie nie bo Bóg jest miłością, drugi że
oczywiście że tak, bo Bóg jest niepojęty w swojej mądrości,
trzeci mówił że to „wielka tajemnica wiary” i nie ma na to
prostej odpowiedzi (potem bajkę z wielką tajemnicą słyszałem
jeszcze wiele razy). Nie wiedziałem już co myśleć o tym wszystkim... „To ma być ta mądrość kościoła
katolickiego? Do tego doszedł przez 2000 lat?” - pomyślałem - „Nie
możesz przecież odejść Konrad, bo przecież gdzie pójdziesz?”.
Tak...
wtedy pierwszy raz przemknęła mi przez głowę myśl żeby odejść i ta myśl była jak kubeł zimnej wody, ale szybko ją zdusiłem, zajmując się ważniejszymi rzeczami –
ciągle szukałem odpowiedzi. Byłem święcie przekonany, że
spotkam jakiegoś mądrego księdza, który mi to wszystko wytłumaczy
i będę mógł spokojnie zasnąć. Bo jak mogłem spać spokojnie,
widząc tyle sprzeczności pomiędzy biblią, a tym co widziałem w
kościele? Dogmat o nieomylności papieża, dogmat o niepokalanym
poczęciu, czyściec, kult obrazów, kult świętych? „Skąd to się
wzięło? Niech mi ktoś to w końcu wytłumaczy!? Na jakiej
podstawie ludzie w to wierzą?” - myślałem. Nie widziałem sensu
w ukrywaniu swoich pytań i wątpliwości przez światem, nie miałem
przecież nic do ukrycia. Dzieliłem się więc tym wszystkim na
spotkaniach wspólnoty. Ale robiłem to trochę z lękiem... Czułem
się jakbym w swoim rodzinnym domu... znalazł w schowku pod
schodami, coś czego nie miałem znaleźć, coś wstydliwego, coś odrażającego, coś co
rodzice ukrywali przede mną i teraz był właśnie moment kiedy pokazywałem to
rodzeństwu – mówiąc - „Macie jakiś pomysł co to jest i do
czego służy?”. Szybko dochodziliśmy do wniosku, że to co
znaleźliśmy to nic dobrego. Kiedy zauważyłem że moje poszukiwanie
odpowiedzi jest zaraźliwe, że zasiałem swoje pytania również w
ich głowach..... i wtedy dostałem telefon z samej centrali... :) od
Jezuitów z Gdyni...
Dzwonił
wtedy Jezuita, którego mało znałem, był wściekły, mówił że
„to co wyprawiam przechodzi wszelkie pojęcie”. Oznajmił mi że
przyjadą do Olsztyna w trybie natychmiastowym, żeby wyjaśnić
„całą tę zaistniałą sytuację”. Nie bardzo rozumiałem co to
znaczy, trochę się przestraszyłem, ale wertując swoje sumienie,
nie miałem sobie niczego do zarzucenia, nie okłamałem nikogo, nie
nakłaniałem nikogo do odejścia z kościoła, miałem po prostu
mnóstwo pytań, na które nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. Wtedy nawet się ucieszyłem -„Może przyjedzie ktoś mądry i
faktycznie wyjaśnią mi moje wątpliwości”. Jaki byłem wtedy
naiwny... :)
Jakimś
„dziwnym trafem”, dzień przed przyjazdem Jezuitów, Karolina
(moja przyjaciółka ze wspólnoty) narzekała że boli ją kolano, „no to co? Pomodlę się!” powiedziałem :) i tak jak Piotr w
dziejach apostolskich powiedział do paralityka „W Imieniu Jezusa
mówię Ci wstań”, ja powiedziałem „W Imieniu Jezusa bólu idź
precz, kolano bądź zdrowe!”. Karolina uśmiechnęła się i
powiedziała „Nie boli!”. To był dla nas szok! Ona faktycznie została
uzdrowiona! Wyskoczyliśmy w górę i zaczęliśmy krzyczeć "CHWAŁA PAAANU!" i w ogóle, skakać i krzyczeć. Ona biegała po pokoju sprawdzając ciągle swoje
kolano, po chwili skakała na jednej nodze (tej na którą przed
chwilą utykała). To był czad :) Bóg uzdrowił ją, a my mogliśmy
tego dotknąć. Wtedy już wiedziałem że Bóg chce żeby każdy był
zdrowy i że uzdrowienie jest prostsze niż myśleliśmy.
Następnego
dnia do Olsztyna faktycznie przyjechało 3 jezuitów. Jeden ksiądz
(ten który dzwonił) i dwóch zakonników których znałem całkiem
nieźle. Przyszli też ludzie z naszej wspólnoty, na ten czas było
nas kilkanaście osób, niemal wszyscy pojawili się na tym
spotkaniu. Zaczęło się miło od herbatki i ciasteczek, a potem
nagle ksiądz odstawił kubek z herbatą i wypalił „Dobra dość
tego... Wierzysz w dogmat o nieomylności papieża?”, po chwili
zrozumiałem że to było do mnie. Zrobiłem oczy jak 5 złotych i
szczęka mi opadła - „no chyba na dzień dzisiejszy to... nie.”
powiedziałem niepewnie. „a w dogmat o niepokalanym poczęciu
Maryii też nie wierzysz Konrad?” - „No... biblia mówi że
wszyscy zgrzeszyli, ale sam nie wiem... chyba tez nie.” posypało
się kilka pytań podobnego kalibru i dopiero po chwili otrząsnąłem
się i przypomniałem sobie, że przecież nie jestem w ciemię bity
i też gadać potrafię, wiec przerwałem i mówię „Zaraz zaraz...
ale nie daje mi się ksiądz w ogóle bronić! Mogę coś wyjaśnić?
Mogę w ogóle coś powiedzieć?” i wtedy usłyszałem te pamiętne
słowa.... Jeżeli ktoś oglądał film „Luther” o Marcinie
Lutrze, mogą brzmieć znajomo :)
„Nie
rozumiesz Konrad. Nie przyjechaliśmy z Tobą dyskutować. Jeżeli
podważasz dogmaty kościoła katolickiego jesteś heretykiem, jeżeli podważasz dogmat o
nieomylności papieża, to taką osobę nazywamy w kościele
schizmatykiem. Nikt nie będzie się z Tobą spierał, przyjechaliśmy
sprawdzić czy jeszcze jesteś katolikiem czy nie, jak widać – nie
jesteś nim i nie kryjesz tego.” któryś z zakonników przerwał
mu i zaczął coś mówić żeby uspokoić napięcie, ja jednak wtedy
włączyłem pauzę... jak na filmie. Oni coś tam jeszcze mówili, a
ja byłem gdzieś indziej.

Nigdy
tego nie zapomnę. Siedziałem tam z rozdziawionymi szeroko ustami, a
prawda rąbnęła mnie prosto między oczy. Desperacko chciałem
pogodzić doktryny katolickie z tym co mówi biblia. Miałem otwartą
głowę i szukałem prawdy, a Oni nie szukali prawdy – dla nich ona
się nie liczyła. Bardziej liczyło się dla nich co mówi ich zakonny przełożony. Kazał im przyjechać, to przyjechali, to co kościół katolicki
mówi na temat dogmatów, oni mówią. Papież tak kazał? To robią to. Wersety z
biblii to nie był dla nich argument. Kiedy to zrozumiałem byłem wściekły, ale zaraz przyszedł taki spokój.
Wiedziałem już że nie da się pogodzić nauczania kościoła katolickiego, z
tym co mówi biblia i z tym co pokazywał mi Bóg. Proszę bardzo. Miałem swoją odpowiedź, mimo że to nie była
odpowiedź jakiej bym się wtedy spodziewał.
Z
dnia na dzień niemal wszyscy moi znajomi Jezuici, również Ci
którzy byli moimi bliskimi... hmmm...nie bliskimi... oni byli moimi najbliższymi
przyjaciółmi, bo nie miałem wtedy przyjaciół bliższych od nich
– po prostu przestali się do mnie odzywać, jakby mnie nigdy nie
znali. Zero odpowiedzi na smsy, maile, wiadomości na facebooku –
nic. Jakbym umarł.
Dwa
tygodnie później podpisałem apostazję, czyli akt który odłączał
mnie, na moje własne życzenie od wspólnoty kościoła katolickiego. Wychodząc
z biura parafialnego, poczułem się jakby nagi. Odarty z takiej
skorupy. Czułem że pozbyłem się czegoś nienaturalnego. Nie
miałem już parafii, proboszcza, biskupa... byłem tylko ja, Bóg i
ten świstek na którym było napisane że już nie jestem
katolikiem. To było bardzo fajne, uwalniające uczucie... :)
Jak
na złość dla tych, którzy mówili mi wtedy że to właśnie
koniec mojego chrześcijaństwa, zacząłem doświadczać jeszcze
więcej cudów, jeszcze więcej łaski Bożej i zacząłem rozumieć
jeszcze więcej, z tego co On mówił do mnie w Swoim Słowie :)

Kim jestem dzisiaj? Po tym wszystkim? Jestem niesamowicie szczęśliwym człowiekiem! :) Kocham Boga całym
sercem, służę mu - nie dlatego że tak trzeba, ale dlatego że tak
go kocham i nie potrafię żyć inaczej. Bo jeśli kogoś kochasz, to przecież
lubisz go słuchać i być z nim. Żyję z pasją, żyję pełnią jakiej wcześniej nie znałem. Pustka i próżnia w moim środku, została wypełniona. Kocham ludzi! Korzystam i doświadczam na maksa mocy i łaski która na
mnie spoczywa, cieszę się świadomością, że wszystkie grzechy
przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, są mi odpuszczone. W ogóle
kiedyś nie potrafiłem nic zrobić dobrze... dzisiaj... heeh :P czuję
się jakby wszystko czego dotknę „zmieniało się w złoto”. Wiem
jak to brzmi.... ale serio momentami myślę że problemy same uciekają mi z drogi. Problemy oczywiście pojawiają się i czasem są to całe góry problemów... ale już nie ma we mnie lęku, zapomniałem jak to jest drżeć i bać się, bo jeśli Ten który stworzył wszechświat, mieszka we mnie, to co może stanąć mi na drodze? Jeśli nawet wszystko co najgorsze spadłoby na mnie i zabiliby mnie i umarłbym....! To i tak wygrałem dzięki Jezusowi, bo idę wtedy prosto do mojego Taty... do raju! :)
Szybko odkryłem że zakłamane doktryny i fałszywa religijność,
zadomowiła się też w kościołach protestanckich, a wręcz
niektóre są przez to bardziej martwe niż kościół katolicki.
Głoszę więc dobrą nowinę o Bogu który nie potępia i kocha, o Bogu którego znam i z którym
przyjaźnię się i o Jego łasce, której doświadczyłem. Nie
werbuję nikogo do żadnej denominacji, bo sam przecież w żadnej
nie jestem. Dziś kościół dla mnie to nie budynek, nie
organizacja. Kościół to dla mnie wszyscy
ludzie którzy oddali życie Bogu, to po prostu ciało Chrystusa, w tym sensie wspólnota ludzi wierzących. Każdy kto przyjął Jezusa jako swojego jedynego Pana i Zbawiciela,
jest dla mnie święty i jest dla mnie bratem :) Nie mam żalu do
nikogo, nikogo o nic nie obwiniam. Jezus wiedział że prawda
ewangelii będzie dzielić ludzi
"Nie sądźcie, że
przyszedłem przynieść pokój na ziemię. Nie przyszedłem
przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z
jego ojcem i córkę z jej matką, a synową z teściową. I
nieprzyjaciółmi człowieka [będą] jego domownicy.” Mt 10:34-36
Prawda dzieli :) nie jest jednak przeszkodą w miłości, jest jej
źródłem. Więc kocham i uczę się kochać jeszcze bardziej, nie
robię wielkich planów na przyszłość, Bóg się mną opiekuje i
On mnie prowadzi z dnia na dzień. Dzięki temu mogę patrzeć w przyszłość całkowicie bez strachu i cieszyć się prawdziwym życiem.
Być może czytasz to i myślisz "To jest nierealne, to nie jest możliwe... Ja tak nie potrafię... nie umiem tak żyć... nie ma tego we mnie". Wyjaśnijmy więc sobie jasno, to gdzie jestem i jak żyję nie zawdzięczam czemuś co JA zrobiłem. Nie wypracowałem tego, ani nie wymyśliłem. Uwierzyłem tylko, taką malutką wiarą w to, że to może coś zmienić i przyjąłem nowe życie jako prezent. Bo zbawienie to dar, za darmo. Wszystko zawdzięczam Jezusowi i jego poświęceniu, bo to co mam i co jest we mnie dzisiaj... nie jest w mocy człowieka. Dlatego właśnie oddaję Chwałę Bogu! On naprawdę zmienił moje życie :)
To jest moja historia. Bez upiększeń i bez ubarwień. Opisałem wszystko dokładnie tak jak było i jak jest. Jeżeli poruszyło Cię coś i chcesz się ze mną skontaktować, pisz śmiało na kondi106@gmail.com