środa, 14 września 2011

Bóg zmienił moje życie





Nazywam się Konrad Mackiewicz, a to jest moja historia. Świadectwo o tym jak poznałem Boga i jak zmieniło to moje dotychczasowe życie.



Miałem 16 lat kiedy poszedłem do liceum. Byłem przeciętnym dzieciakiem, nie czułem się w niczym dobry, bardziej przytłaczało mnie to w czym jestem kiepski. Czasem chodziłem do kościoła, ale to co tam słyszałem było dla mnie zarąbiście... nudne. Czułem jakby moje życie płynęło obok mnie, jakbym nie miał na nie żadnego wpływu i był tylko zdany na los. Płynąłem z prądem, wiedziałem że muszą robić to co wszyscy żeby coś osiągnąć, czyli uczyć się, iść na studia, mieć dobrą pracę i założyć rodzinę. Na ten czas wydawało mi się to jednak zbyt odległe, więc po prostu czepiałem się wszystkiego co sprawiało mi przyjemność, a kiedy się tym nudziłem, rzucałem to. Z ludźmi postępowałem w sumie podobnie, o ile byli mi w czymś potrzebni, albo czułem się z nimi dobrze - byłem z nimi, a kiedy przestawali być mi potrzebni – odchodziłem.



Któregoś dnia do naszej szkoły (to był sam początek liceum) przyszli zakonnicy z zakonu Jezuitów. Zaczęli mówić o Bogu i wierze, tak prosto i otwarcie, jak jeszcze nigdy dotąd nie słyszałem. Widziałem że mówią to z przekonania, że mówią o kimś kogo znają. Kiedy tak nam opowiadali że Bóg może zmienić nasze życie, czułem że w tych słowach jest jakieś światło. Był to czas w moim życiu kiedy miałem szczerze dość codzienności, przeciętności i bycia nikim... czułem że ta przeciętność i podążanie za tłumem... powoli mnie zabija. Pomyślałem sobie "Jeżeli Bóg jest prawdziwy, a to co oni mówią jest prawdą, to dam temu Bogu szansę... może faktycznie coś mnie omija i może faktycznie coś może się zmienić". To wszystko. Taka prosta myśl. „Dam temu całemu Bogu szansę”.

To na co zapraszali Jezuici, to były rekolekcje w milczeniu. Nie można było z nikim rozmawiać przez 4 dni, jedynym naszym zajęciem było, jedzenie, spanie, czytanie biblii i słuchanie krótkich konferencji prowadzonych przez Jezuitów. Pierwsze 2 dni czułem się jak idiota... co ja tu robię? W ogóle tu nie pasuję! To co Oni mówią to jakaś abstrakcja! Nie chciałem jednak wracać tak szybko do domu, więc robiłem to co wszyscy – czytałem biblię, i starałem się mówić do Boga... bo tak naprawdę to wiedziałem od początku że On jest, tylko nie wiedziałem jaki jest, czego ode mnie chce i o co mu kurde w ogóle chodzi. Wtedy, nawet nie wiem dokładnie kiedy, pojawiło się jakieś takie pragnienie żeby Go poznać, żeby Go dotknąć, poczuć. No bo przecież czytałem ciągle w tej książce o ludziach którzy Go spotkali i wtedy ich życie całkowicie się zmieniało... kurcze, a niczego tak nie potrzebowałem – niż tego żeby moje życie się zmieniło! Dlaczego? Po co? Nie wiedziałem, ale jakoś tak serio głęboko, w środku mnie, ale nie w głowie, tylko w środku.... hmm... serca? – wiedziałem, że życie to coś więcej. Zdałem sobie sprawę że to przeświadczenie o tym, że jest coś więcej, towarzyszyło mi od zawsze! Tylko skrzętnie je zagłuszałem, bo na co dzień musiałem przecież robić to co wszyscy... 

i wtedy zacząłem mówić do Niego, tak szczerze, jak do człowieka: „Kim Ty jesteś? Czego chcesz ode mnie? Pokaż mi! Ja nic nie rozumiem! - wołałem jak dziecko - Jeśli to jest prawda, co jest napisane w tej książce... to odmień moje życie tak jak odmieniłeś życie tego Piotra, Mateusza, Pawła... jestem przecież zwykłym kolesiem jak Oni! Proszę bardzo! Pozwalam Ci wywrócić moje życie do góry nogami, jeśli to ma coś zmienić oddaje Je Tobie”. Miałem bardzo małe nadzieje na to że to coś zmieni, ale jednak po cichu przed samym sobą w to wierzyłem...


Przedostatniego dnia rekolekcji, kiedy połowa ludzi zrezygnowała i pojechała do domu, zostałem sam w pokoju... i wtedy panowała prawdziwa cisza. O ile wcześniej było tam bardzo cicho, to teraz było naprawdę całkowicie cicho, kompletna cisza. Wziąłem do ręki biblię i... coś pękło. Z każdym kolejnym czytanym słowem czułem się coraz bardziej swobodnie i bardziej... jak... prawdziwy ja. Fragmenty ewangelii, wersety i pojedyncze słowa wyskakiwały na mnie z kartek i przeszywały na wylot. Mówiłem do Boga... i zdałem sobie sprawę że On mi odpowiada! To było niesamowite, jakbym odzyskał słuch i wzrok po wielu latach bycia pozbawionym tych zmysłów. To jak Bóg mi odpowiadał to nie był raczej „głos w głowie”, jak to czasem ludzie opisują, chociaż momentami coś bardzo w tym stylu :P Jednak bardziej jak przeświadczenie, jak przekonanie. Niby nic nie widziałem swoimi fizycznymi oczami, ani nie słyszałem głosu, ale dokładnie wiedziałem co On chce mi przekazać. Czasem jak ktoś Ci bliski, mama, tata, siostra tylko na ciebie wymownie spojrzą, to już wiesz co chcą Ci powiedzieć. To było to. Spojrzenie które przeszywało miłością! Wypełniało taką miłością, jakiej nigdy nie znałem. Czułem na sobie Jego wzrok, obecność i opiekę. To było takie uczucie jakbym właśnie wrócił do domu po długiej i męczącej wędrówce.

Kiedy wróciłem do Olsztyna, po prostu unosiłem się nad ziemią. Byłem innym człowiekiem.

"Dlatego jeśli ktoś jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem; to, co stare, przeminęło, oto nastało nowe." 2Kor 5:17

nawet moi kumple i znajomi to zauważyli. Nie ukrywałem tego co się stało, świadczyłem o tym otwarcie :) i wiele z osób z którymi się dzieliłem tym doświadczeniem Boga, uwierzyło i nawróciło się, inni po prostu stwierdzili że zbzikowałem. Zacząłem więcej chodzić do kościoła, modlić się i czytać biblię na codzień. Każdy dzień sprawiał mi niesamowitą, radość. Budziłem się z uśmiechem na ustach, chciało mi się żyć! Nigdy wcześniej nie byłem blisko z kościołem, więc wszystko było dla mnie takie nowe! Szybko odkryłem że księża w moim kościele w Olsztynie nie są tacy jak Jezuici z rekolekcji, nie mówią z takim przekonaniem... a wręcz często mówią jakby sami nie wierzyli w to co mówią. Nie przejmowałem się tym jednak, "to przecież też ludzie" mówiłem sobie. Minęło trochę czasu, emocje opadły i wszystko wskazywało że wracam do "starego życia", znowu zaczynałem zachowywać się jak szuja i coraz częściej pojawiałem się w konfesjonale, bo ciągle czułem się brudny przed Bogiem, a spowiedź dawała mi uczucie ulgi. Cały czas liceum, to była taka walka. Wiedziałem że moje życie się zmieniło na rekolekcjach, ale nie było żadnej stabilizacji, niby mówiłem ciągle o Bogu, modliłem się, ale jak szedłem do szkoły to byłem taki jak "wszyscy", a nawet gorszy niż wcześniej. Prowadziłem trochę podwójne życie i zaczynało mnie to frustrować, czułem że to fałszywe, ale nie potrafiłem wyrwać się z tej sinusoidy. W międzyczasie pojechałem na kolejne rekolekcje w milczeniu, znowu pojawił się znany ogień i zanim się wypalił zostałem zaproszony do rady wspólnot skupiających młodzież, po tych właśnie rekolekcjach. Jezuici zaproponowali żebyśmy założyli w Olsztynie wspólnotę modlitewną. Od razu się zgodziłem, pytając sam siebie "co to kurde jest wspólnota modlitewna?!". Skrzyknąłem kilkoro znajomych, niektórzy z nich byli na rekolekcjach, niektórzy nawrócili się przez moje świadectwo, a niektórzy w ogóle nie wiadomo skąd się wzięli :P

Jak widać mieliśmy do siebie dystans ;)


Zanim jednak to się stało, Jezuici zaprosili mnie na spotkanie liderów tych wspólnot po-rekolekcyjnych. Poznałem tam ludzi tak samo wierzących jak ja! To było mega przeżycie! Oni mnie rozumieli, nie musiałem im się tłumaczyć z tego że chodzę do kościoła (tak jak czasem musiałem to robić przed innymi ludźmi), bo oni byli tacy jak ja. Szybko odkryłem że są nawet krok dalej, bo mieli coś czego ja jeszcze nie znałem.

"A Ty modlisz się w językach?" zapytała mnie jakaś dziewczyna na tym spotkaniu liderów. "W czym się modlę?" odpowiedziałem trochę zawstydzony, że nie wiem nawet o czym ona do mnie mówi. Wszyscy roześmiali się, a mi zrobiło się strasznie głupio. Zaczęli mi spokojnie tłumaczyć czym jest chrzest w Duchu Świętym i modlitwa w językach. (Dla tych którzy właśnie zadają sobie pytanie co to jest ten Chrzest w Duchu Świętym wikipedia służy) Byłem trochę wystraszony, nawet kiedy powoływali się na biblię Dz 2:1-12 i mówili że to całkiem normalna rzecz – nie bardzo im wierzyłem. "To bankowo jakaś sekta, czas stąd spadać Kondi" – pomyślałem sobie, ale wszyscy wstawali właśnie do modlitwy, więc głupio było teraz wyjść. Wtedy pierwszy raz usłyszałem jak oni modlili się w językach... poczułem się jakby ktoś mnie zabrał do nieba i jakbym właśnie słyszał anielskie śpiewy. Nie da się tego opisać komuś kto tego nie słyszał. Nie rozumiałem ani słowa z ich modlitwy, ale nie miałem wątpliwości że chwalą Boga i że jest w tym niesamowita moc. Tak jakby nad ich głowami było otwarte niebo. Dowiedziałem się od nich, że jest więcej darów duchowych, tak jak dar prorokowania, uzdrawiania chorych itp. Tutaj zaczęła się jazda. Zapragnąłem Ducha Świętego i tej mocy. To był już ten etap, kiedy rekolekcje, Jezuici i znajomi z innych wspólnot, to była większa część mojego życia. Kochałem tych ludzi, czułem się z nimi świetnie. Wszystko inne odstawiałem na bok, kiedy pojawiała się opcja wyjazdu i ponownego spotkania z nimi. Jednak w domu i w szkole... sinusoida ciągle trwała, a mnie coraz bardziej to frustrowało.

Nie minęło dużo czasu jak, doświadczyłem chrztu w Duchu Świętym, modlitwy w językach i oczywiście przyniosłem to „info” na spotkania naszej wspólnoty w Olsztynie. Ludzie też podchodzili do tego z rezerwą, ale po jakimś czasie (przy wsparciu Jezuitów) nasza modlitwa niewiele różniła się już od tej którą usłyszałem na tamtym spotkaniu liderów. To było niesamowite. Prorokowaliśmy, modliliśmy się, chwaliliśmy Boga, ze spotkania na spotkanie na naszej modlitwie można było doświadczyć coraz więcej mocy, Bóg działał przede wszystkim w naszych emocjach... bo nie za bardzo wiedzieliśmy jak mógłby działać inaczej. Na tamten czas to był dla mnie niesamowity cud, można było przyjść na spotkanie i niemal dotknąć Boga. Na spotkaniach prawie zawsze był z nami ksiądz proboszcz, który "opiekował się" naszą wspólnotą. Szybko zauważyłem pewną zależność. Power/Ogień na spotkaniach, był mocno uwarunkowany tym w jakim nastroju przychodzili uczestnicy spotkania. Jeżeli mieli dobry humor, modlitwa szła świetnie. Jeżeli jednak ktoś miał gorszy nastrój, czuł się zdołowany, to nie modlił się tak jak zawsze – głośno, podnosząc ręce – tylko siedział z założonymi rękoma i nie odzywał się. Wystarczyło że przyszło tylko kilka osób "zdołowanych" i już cała modlitwa szła jak po grudzie :P

teraz wiem że większość z tych dołów, musiała wynikać z potępienia jakie ludzie czuli, odnośnie swoich grzechów. Ja sam wierzyłem jeszcze wtedy, że moje grzechy są odpuszczone dopiero wtedy, kiedy z wszystkich wyspowiadam się w konfesjonale... i jak miałem niewyspowiadane grzechy przed spotkaniem wspólnoty... po prostu nie przychodziłem na spotkanie, bo czułem się brudny przed Bogiem, czułem że nie mogłem się modlić. (Dzisiaj wiem że to bzdura. Kiedy uwierzyłem w Jezusa, urodziłem się na nowo, a wszystkie moje grzechy zostały wtedy odpuszczone... a raczej zostały mi odpuszczone, kiedy Jezus umarł za mnie 2 tysiące lat temu, ale jeśli chcesz wiedzieć o tym więcej to przeczytaj notkę "Odpuszczenie (wszystkich) grzechów"



Jak teraz patrzę na te nasze spotkania wspólnoty w tamtym czasie, widzę kilka rzeczy. Po pierwsze nasza relacja z Bogiem, opierała się na tym co działo się w naszych emocjach, przez co było to bardzo nietrwałe. Ciągle ta kolejka górska, takie "raz na wozie, raz pod wozem", nienawidziłem tego... Wiązało się to głównie z tym że nie mieliśmy pojęcia, czym różni się stare przymierze które przeminęło, od nowego przymierza – w którym żyjemy. Nie wiedzieliśmy że dzięki ofierze Jezusa mamy bezpośredni dostęp do mocy z której możemy korzystać (a wręcz zostaliśmy do tego powołani) bez ograniczeń i restrykcji. Mieliśmy głowy pełne doktryn, które na maksa wykrzywiały nam obraz Boga i zamykały na lepsze poznawanie i doświadczanie Go... Modlenie się za dusze czyścowe, te litanie, modlitwy o wstawiennictwo świętych, różańce, grzechy ciężkie i lekkie, niepokalane poczęcie Maryii i ponad wszystko to, że Bóg dopuszcza do nas choroby żeby nas czegoś nauczyć.

"... i tak unieważniliście słowo Boga dla waszej tradycji."Mt 15:6 

Byliśmy zbawieni, a to co robiliśmy na spotkaniach było miłe Bogu, jednak w głowach mieliśmy zamęt, ja sam widziałem coraz więcej sprzeczności w tym co robiłem, modliłem się jednak do Ducha Świętego, aby to On był moim nauczycielem i żeby On mnie prowadził... a Duch Święty wysłuchuje modlitw... :)

Któregoś dnia mój przyjaciel Jezuita wrzucił na facebooka link do tego


i to był przełom. Byłem w szoku, pierwszy raz usłyszałem żeby ktoś brał biblię tak bardzo dosłownie, tak bardzo na serio i pierwszy raz widziałem żeby ktoś w 10cio minutowym kazaniu ujął tyle ważnych prawd i jednocześnie obalił tyle głupot w mojej głowie. Oczywiście syrena alarmowa wyła już od pierwszej sekundy "UWAŻAJ! TO NIEKATOLICKIE!", ale nie miałem przecież wątpliwości – ten koleś mówił z Ducha Świętego! nie ma opcji żeby sam to wszystko wymyślił, na dodatek czytał to wszystko z takiej samej biblii jaką ja trzymam w ręku! Helloł!? To nie może być złe! Klikałem więc ciągle następny filmik, z panelu po prawej który na youtubie nazywa się "Propozycje"... propozycje... :P śmieszy mnie to teraz :) Duch Święty odpowiedział na moją modlitwę :) tylko zamiast mówić mi "W to masz wierzyć, a w to nie!"... proponował mi delikatnie... żebym porzucił bzdury w które uwierzyłem, a zastąpił to prawdą o Bogu! Kiedy zacząłem słuchać Billa Johnsona zakiełkowało w mojej głowie coś, co biblia nazywa odnowieniem umysłu (Rz 12:2). Tak sobie słuchałem tych kazań, robiłem sobie z zapałem notatki aż w „Propozycjach” trafiłem na filmik na którym kilka osób modli się za dziewczynę która ma jedną nogę krótszą od drugiej, a w trakcie tej modlitwy jedna noga "odrasta" i równa się z tą zdrową.

to po prostu nie mieściło mi się w głowie... kiedy to zobaczyłem, pół dnia spędziłem na krześle starając się podgiąć nogę, tak żeby to wyglądało jak na tym filmiku, a kiedy mi się nie udało i zebrałem myśli do kupy pomyślałem: "Jeżeli to jest od Boga, to musi to być dostępne dla wszystkich wierzących... a jeżeli tak jest, to dlaczego tego nie uczą w moim kościele!?". Miałem mętlik w głowie, nie wiedziałem już co myśleć... czułem że właśnie przekraczam jakąś granicę i że za nią robi się „niebezpiecznie”, czułem pod skórą że będę musiał zadać kilka trudnych pytań moim znajomym księżom i że może im się to wcale nie spodobać. Bo zapytają mnie gdzie to usłyszałem, a ja będę musiał przyznać się że słuchałem „tych protestantów”. Wiedziałem jednak... że muszę poznać prawdę...


Pytania eksplodowały po prostu w mojej głowie, odpowiedzi oczywiście szukałem tam gdzie zawsze – w biblii, ale nie znalazłem tam odpowiedzi na „Po co księżom te sukienki? Co to znaczy że papież jest nieomylny? Jak to apostołowie mieli żony i dzieci...? To czemu księża nie mogą? Czemu msza w kościele zawsze musi wyglądać tak samo? Po co są te wszystkie wierszyki w kościele, skoro modlitwa to przecież DIALOG z Bogiem?”.

Kiedy pytałem o to księży (a znałem ich wtedy sporo, byłem przecież bardzo blisko z kościołem), to Ci po prostu „gubili się w zeznaniach”. Na jedno pytanie uzyskiwałem tyle odpowiedzi, ilu księży o to spytałem :) Np. Kiedy pytałem o to czy Bóg dopuszcza choroby do człowieka żeby np. go czegoś nauczyć, to jeden odpowiadał że: kategorycznie nie bo Bóg jest miłością, drugi że oczywiście że tak, bo Bóg jest niepojęty w swojej mądrości, trzeci mówił że to „wielka tajemnica wiary” i nie ma na to prostej odpowiedzi (potem bajkę z wielką tajemnicą słyszałem jeszcze wiele razy). Nie wiedziałem już co myśleć o tym wszystkim... „To ma być ta mądrość kościoła katolickiego? Do tego doszedł przez 2000 lat?” - pomyślałem - „Nie możesz przecież odejść Konrad, bo przecież gdzie pójdziesz?”.

Tak... wtedy pierwszy raz przemknęła mi przez głowę myśl żeby odejść i ta myśl była jak kubeł zimnej wody, ale szybko ją zdusiłem, zajmując się ważniejszymi rzeczami – ciągle szukałem odpowiedzi. Byłem święcie przekonany, że spotkam jakiegoś mądrego księdza, który mi to wszystko wytłumaczy i będę mógł spokojnie zasnąć. Bo jak mogłem spać spokojnie, widząc tyle sprzeczności pomiędzy biblią, a tym co widziałem w kościele? Dogmat o nieomylności papieża, dogmat o niepokalanym poczęciu, czyściec, kult obrazów, kult świętych? „Skąd to się wzięło? Niech mi ktoś to w końcu wytłumaczy!? Na jakiej podstawie ludzie w to wierzą?” - myślałem. Nie widziałem sensu w ukrywaniu swoich pytań i wątpliwości przez światem, nie miałem przecież nic do ukrycia. Dzieliłem się więc tym wszystkim na spotkaniach wspólnoty. Ale robiłem to trochę z lękiem... Czułem się jakbym w swoim rodzinnym domu... znalazł w schowku pod schodami, coś czego nie miałem znaleźć, coś wstydliwego, coś odrażającego, coś co rodzice ukrywali przede mną i teraz był właśnie moment kiedy pokazywałem to rodzeństwu – mówiąc - „Macie jakiś pomysł co to jest i do czego służy?”. Szybko dochodziliśmy do wniosku, że to co znaleźliśmy to nic dobrego. Kiedy zauważyłem że moje poszukiwanie odpowiedzi jest zaraźliwe, że zasiałem swoje pytania również w ich głowach..... i wtedy dostałem telefon z samej centrali... :) od Jezuitów z Gdyni...

Dzwonił wtedy Jezuita, którego mało znałem, był wściekły, mówił że „to co wyprawiam przechodzi wszelkie pojęcie”. Oznajmił mi że przyjadą do Olsztyna w trybie natychmiastowym, żeby wyjaśnić „całą tę zaistniałą sytuację”. Nie bardzo rozumiałem co to znaczy, trochę się przestraszyłem, ale wertując swoje sumienie, nie miałem sobie niczego do zarzucenia, nie okłamałem nikogo, nie nakłaniałem nikogo do odejścia z kościoła, miałem po prostu mnóstwo pytań, na które nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. Wtedy nawet się ucieszyłem -„Może przyjedzie ktoś mądry i faktycznie wyjaśnią mi moje wątpliwości”. Jaki byłem wtedy naiwny... :)

Jakimś „dziwnym trafem”, dzień przed przyjazdem Jezuitów, Karolina (moja przyjaciółka ze wspólnoty) narzekała że boli ją kolano, „no to co? Pomodlę się!” powiedziałem :) i tak jak Piotr w dziejach apostolskich powiedział do paralityka „W Imieniu Jezusa mówię Ci wstań”, ja powiedziałem „W Imieniu Jezusa bólu idź precz, kolano bądź zdrowe!”. Karolina uśmiechnęła się i powiedziała „Nie boli!”. To był dla nas szok! Ona faktycznie została uzdrowiona! Wyskoczyliśmy w górę i zaczęliśmy krzyczeć "CHWAŁA PAAANU!" i w ogóle, skakać i krzyczeć. Ona biegała po pokoju sprawdzając ciągle swoje kolano, po chwili skakała na jednej nodze (tej na którą przed chwilą utykała). To był czad :) Bóg uzdrowił ją, a my mogliśmy tego dotknąć. Wtedy już wiedziałem że Bóg chce żeby każdy był zdrowy i że uzdrowienie jest prostsze niż myśleliśmy.

Następnego dnia do Olsztyna faktycznie przyjechało 3 jezuitów. Jeden ksiądz (ten który dzwonił) i dwóch zakonników których znałem całkiem nieźle. Przyszli też ludzie z naszej wspólnoty, na ten czas było nas kilkanaście osób, niemal wszyscy pojawili się na tym spotkaniu. Zaczęło się miło od herbatki i ciasteczek, a potem nagle ksiądz odstawił kubek z herbatą i wypalił „Dobra dość tego... Wierzysz w dogmat o nieomylności papieża?”, po chwili zrozumiałem że to było do mnie. Zrobiłem oczy jak 5 złotych i szczęka mi opadła - „no chyba na dzień dzisiejszy to... nie.” powiedziałem niepewnie. „a w dogmat o niepokalanym poczęciu Maryii też nie wierzysz Konrad?” - „No... biblia mówi że wszyscy zgrzeszyli, ale sam nie wiem... chyba tez nie.” posypało się kilka pytań podobnego kalibru i dopiero po chwili otrząsnąłem się i przypomniałem sobie, że przecież nie jestem w ciemię bity i też gadać potrafię, wiec przerwałem i mówię „Zaraz zaraz... ale nie daje mi się ksiądz w ogóle bronić! Mogę coś wyjaśnić? Mogę w ogóle coś powiedzieć?” i wtedy usłyszałem te pamiętne słowa.... Jeżeli ktoś oglądał film „Luther” o Marcinie Lutrze, mogą brzmieć znajomo :)

„Nie rozumiesz Konrad. Nie przyjechaliśmy z Tobą dyskutować. Jeżeli podważasz dogmaty kościoła katolickiego jesteś heretykiem, jeżeli podważasz dogmat o nieomylności papieża, to taką osobę nazywamy w kościele schizmatykiem. Nikt nie będzie się z Tobą spierał, przyjechaliśmy sprawdzić czy jeszcze jesteś katolikiem czy nie, jak widać – nie jesteś nim i nie kryjesz tego.” któryś z zakonników przerwał mu i zaczął coś mówić żeby uspokoić napięcie, ja jednak wtedy włączyłem pauzę... jak na filmie. Oni coś tam jeszcze mówili, a ja byłem gdzieś indziej.

Nigdy tego nie zapomnę. Siedziałem tam z rozdziawionymi szeroko ustami, a prawda rąbnęła mnie prosto między oczy. Desperacko chciałem pogodzić doktryny katolickie z tym co mówi biblia. Miałem otwartą głowę i szukałem prawdy, a Oni nie szukali prawdy – dla nich ona się nie liczyła. Bardziej liczyło się dla nich co mówi ich zakonny przełożony. Kazał im przyjechać, to przyjechali, to co kościół katolicki mówi na temat dogmatów, oni mówią. Papież tak kazał? To robią to. Wersety z biblii to nie był dla nich argument. Kiedy to zrozumiałem byłem wściekły, ale zaraz przyszedł taki spokój. Wiedziałem już że nie da się pogodzić nauczania kościoła katolickiego, z tym co mówi biblia i z tym co pokazywał mi Bóg. Proszę bardzo. Miałem swoją odpowiedź, mimo że to nie była odpowiedź jakiej bym się wtedy spodziewał.

Z dnia na dzień niemal wszyscy moi znajomi Jezuici, również Ci którzy byli moimi bliskimi... hmmm...nie bliskimi... oni byli moimi najbliższymi przyjaciółmi, bo nie miałem wtedy przyjaciół bliższych od nich – po prostu przestali się do mnie odzywać, jakby mnie nigdy nie znali. Zero odpowiedzi na smsy, maile, wiadomości na facebooku – nic. Jakbym umarł.



Dwa tygodnie później podpisałem apostazję, czyli akt który odłączał mnie, na moje własne życzenie od wspólnoty kościoła katolickiego. Wychodząc z biura parafialnego, poczułem się jakby nagi. Odarty z takiej skorupy. Czułem że pozbyłem się czegoś nienaturalnego. Nie miałem już parafii, proboszcza, biskupa... byłem tylko ja, Bóg i ten świstek na którym było napisane że już nie jestem katolikiem. To było bardzo fajne, uwalniające uczucie... :)

Jak na złość dla tych, którzy mówili mi wtedy że to właśnie koniec mojego chrześcijaństwa, zacząłem doświadczać jeszcze więcej cudów, jeszcze więcej łaski Bożej i zacząłem rozumieć jeszcze więcej, z tego co On mówił do mnie w Swoim Słowie :)

Kim jestem dzisiaj? Po tym wszystkim? Jestem niesamowicie szczęśliwym człowiekiem! :) Kocham Boga całym sercem, służę mu - nie dlatego że tak trzeba, ale dlatego że tak go kocham i nie potrafię żyć inaczej. Bo jeśli kogoś kochasz, to przecież lubisz go słuchać i być z nim. Żyję z pasją, żyję pełnią jakiej wcześniej nie znałem. Pustka i próżnia w moim środku, została wypełniona. Kocham ludzi! Korzystam i doświadczam na maksa mocy i łaski która na mnie spoczywa, cieszę się świadomością, że wszystkie grzechy przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, są mi odpuszczone. W ogóle kiedyś nie potrafiłem nic zrobić dobrze... dzisiaj... heeh :P czuję się jakby wszystko czego dotknę „zmieniało się w złoto”. Wiem jak to brzmi.... ale serio momentami myślę że problemy same uciekają mi z drogi. Problemy oczywiście pojawiają się i czasem są to całe góry problemów... ale już nie ma we mnie lęku, zapomniałem jak to jest drżeć i bać się, bo jeśli Ten który stworzył wszechświat, mieszka we mnie, to co może stanąć mi na drodze? Jeśli nawet wszystko co najgorsze spadłoby na mnie i zabiliby mnie i umarłbym....! To i tak wygrałem dzięki Jezusowi, bo idę wtedy prosto do mojego Taty... do raju! :) 

Szybko odkryłem że zakłamane doktryny i fałszywa religijność, zadomowiła się też w kościołach protestanckich, a wręcz niektóre są przez to bardziej martwe niż kościół katolicki. Głoszę więc dobrą nowinę o Bogu który nie potępia i kocha, o Bogu którego znam i z którym przyjaźnię się i o Jego łasce, której doświadczyłem. Nie werbuję nikogo do żadnej denominacji, bo sam przecież w żadnej nie jestem. Dziś kościół dla mnie to nie budynek, nie organizacja. Kościół to dla mnie wszyscy ludzie którzy oddali życie Bogu, to po prostu ciało Chrystusa, w tym sensie wspólnota ludzi wierzących. Każdy kto przyjął Jezusa jako swojego jedynego Pana i Zbawiciela, jest dla mnie święty i jest dla mnie bratem :) Nie mam żalu do nikogo, nikogo o nic nie obwiniam. Jezus wiedział że prawda ewangelii będzie dzielić ludzi

"Nie sądźcie, że przyszedłem przynieść pokój na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem i córkę z jej matką, a synową z teściową. I nieprzyjaciółmi człowieka [będą] jego domownicy.” Mt 10:34-36 

Prawda dzieli :) nie jest jednak przeszkodą w miłości, jest jej źródłem. Więc kocham i uczę się kochać jeszcze bardziej, nie robię wielkich planów na przyszłość, Bóg się mną opiekuje i On mnie prowadzi z dnia na dzień. Dzięki temu mogę patrzeć w przyszłość całkowicie bez strachu i cieszyć się prawdziwym życiem.

Być może czytasz to i myślisz "To jest nierealne, to nie jest możliwe... Ja tak nie potrafię... nie umiem tak żyć... nie ma tego we mnie". Wyjaśnijmy więc sobie jasno, to gdzie jestem i jak żyję nie zawdzięczam czemuś co JA zrobiłem. Nie wypracowałem tego, ani nie wymyśliłem. Uwierzyłem tylko, taką malutką wiarą w to, że to może coś zmienić i przyjąłem nowe życie jako prezent. Bo zbawienie to dar, za darmo. Wszystko zawdzięczam Jezusowi i jego poświęceniu, bo to co mam i co jest we mnie dzisiaj... nie jest w mocy człowieka. Dlatego właśnie oddaję Chwałę Bogu! On naprawdę zmienił moje życie :)

To jest moja historia. Bez upiększeń i bez ubarwień. Opisałem wszystko dokładnie tak jak było i jak jest. Jeżeli poruszyło Cię coś i chcesz się ze mną skontaktować, pisz śmiało na kondi106@gmail.com